Co jakiś czas mam takie chwile. Chwile zawahania się. Zwątpienia.
Potem następuje taka refleksja — po co ja to w ogóle robię?
Są takie dni, kiedy wracam do domu i zastanawiam się, po co mi to wszystko.
Po co mi ta siłownia.
Po co mi to wylewanie potu.
Po co mi te wszystkie wyrzeczenia.
Po co mi ta cała buchalteria w liczenie kalorii.
Po co mi ta cała wyliczana gramatury jedzenia.
Tak cofnąć czas i mieć na wszystko wywalone.
Jeść co się chce.
Pic co się chce.
Leżeć i gapić się w telewizor czy laptopa.
Inaczej mówiąc wieść beztroskie i bezrefleksyjne życie.
Nie martwić się o to będzie za kilka czy kilkanaście lat.
W takich momentach te sukcesy, jakie udało mi się osiągnąć, przestają cokolwiek znaczyć.
Wszystko to schodzi na drugi, a nawet na trzeci plan.
Są takie chwile, że patrze w lustro i widzę siebie — styranego, zmęczonego, zrezygnowanego.
I sam sobie zadaje pytanie — ile jeszcze dam radę wytrzymać?
I kolejne pytanie, jakie się pojawia — czy to się kiedyś zmieni na lepsze?
Już nie raz chciałem to wszystko rzucić i zająć się hodowla jedwabników czy innym mało stresującym zajecie jak wypas kóz gdzieś na jakieś hali.
Jeszcze gdzieś we mnie tli się ta wola walki.
O trochę lepszego siebie.
Może dlatego, że jeszcze chciałbym coś w życiu zrobić.
Może dlatego, że jeszcze chciałbym coś w życiu zobaczyć.
Może dlatego, że jeszcze chciałbym coś w życiu zwiedzić.
Z czasem jest mi coraz trudniej wychodzić z tego stanu.
Coraz trudniej mi jest dolewać tego paliwa, aby ten ogień się palił żywym ogniem, a nie tlił się jak jakiś mały ogarek świeczki.
Droga, którą idę, coraz bardziej przypomina szlak górski.
Non stop pod górę.
Coraz bardziej wyboista.
Bez ładnych widoków.
Pozostaje tylko pytanie — czy starczy mi sił, aby wejść na tę górę?
