Kontakt z wodą miałem od lat szczeniackich. Mając 6 lat, wygrałem z ojcem regaty, o Puchar Odlatującej Mewy organizowane przez zakład w Niewiadowie. Potem to się potoczyło.
Ta może nie fascynacja, ale respekt przed wodą, jaki został mi wpojony mam do dziś. Jest to żywioł, który daje nam życie, ale i jednocześnie potrafi być śmiertelnie niebezpieczny.
Woda była obecna w moim życiu.
Z początku regaty.
Potem pływanie wpław.
Basen.
Aktualnie ma ona dla mnie inny wymiar.
Mając duszę trochę podróżnika, zawsze mnie to ciągnęło. Nie wiem czemu. Może przez to, że wystarczy wyjść na morze, gdzie nie widać co jest przed nami, za nami czy dookoła. Może ta tęsknota za tym nieodkrytym czymś. Tym, co czeka nas za widnokręgiem.
Dawno temu czytając książkę Krzysztofa Baranowskiego — Samotny żeglarz — nie rozumiałem, jakie dla niego ma znaczenie faktu kiedy wychodził w morze. Czy to jachtem, czy żaglowcem. Dopiero teraz kiedy jestem, już można powiedzieć dorosły i doświadczony doskonale rozumiem, co miał na myśli.
Kiedyś do „wody” miałem relatywnie blisko — kilkanaście kilometrów.
Później dystans ten wydłużył się do ponad 100 kilometrów.
Dziś wodę a dokładnie morze — mam można powiedzieć — pod domem.
10 minut spacerem i jestem nad Zatoką Gdańską.
Od kiedy spadłem w wadze — jeśli tylko najdzie mnie ochota, to idę nad wodę.
Na spacer.
Czasem zabieram aparat.
Czasem zabieram drona.
Czasem tylko bluzę bądź kurtkę i butelka picia do plecaka, słuchawki i wychodzę.
Plaża i morze w moim sercu znajdują swoje szczególne miejsce.
I będą je mieć.