Jedyne zjawisko atmosferyczne, jakie uwielbiam. Czasem żałuje, ze mimo wszystko jeszcze nie ma takiego drona, jaki można by latać w sztormie. Tu pozostają zdjęcia, jakie oddają część tego żywiołu.
Jeśli mgła dawała tajemniczość, deszcz spłukiwał wszystko do rynsztoka, to wiatr dla mnie jest czymś innym. On rozwiewa wszystkie smutki, rozgania ciemne chmury w mojej głowie.
Leonid Teliga w swojej książce — Samotny rej OPTY, podczas swojej wizyty w Kapsztadzie spotkał się wiatrem nazywanym przez wszystkich „Cape Doctor”
Wiatr o nazwie „Cape Doctor” (po polsku „doktor z Przylądka”) to silny, chłodny i suchy wiatr wiejący z południowego wschodu w Afryce Południowej, szczególnie w okolicach Kapsztadu. Nazywany jest „doktorem”, ponieważ przynosi ulgę podczas upałów, jednak jego siła bywa również uciążliwa.
Tak samo dla mnie. Wiatr przynosi ulgę.
Po przeprowadzce nad morze z Warszawy wiatr stał się nie odłącznym elementem naszych dni. Kiedy pływałem jeszcze na jachtach — wiatr był naszą siłą napędową. I co ciekawe — im mocniej wiało, to się bardziej cieszyłem. Lubiłem silny wiatr. Dawał mi kopa.
Teraz daje mi coś innego. Daje mi możliwość oglądania spektaklu, gdzie spotyka się wiatr z wodą. A im mocniej wije to robi się coraz ciekawiej.
Kwintesencja tego jest sztorm.
Czasem czuję się jak taka latarnia.
Stojąca twardo mimo szalejącego sztormu dookoła mnie.
Tylko jak każda budowla wymagam przeglądu. Jak wszystko, co zostało zbudowane, tutaj też fundamenty nie zawsze dają rade. Upadam, podnoszę się. Walczę dalej. Raz bardziej. Raz mniej. A czasem staje i pozwalam temu co się dzieje dokoła mnie po prostu rozwiać się.
Po każdym wietrze czy też sztormie przychodzi cisza.
