Na koniec dnia poszedłem na trening. Tu w zasadzie nie ma nic nowego — trening jak trening.
Orbitrek. Po treningu sauna. I tu zaczyna się zabawa.
Pierwszy raz w życiu trafiłem na seans na saunie.
Czytałem o tym.
Nawet parę razy Mx mi o tym opowiadał.
Ale na to czego doświadczyłem — nie byłem przygotowany.
Na saunę wszedł młody chłopak w czapce z ręcznikiem w ręku i małym głośnikiem BT, z jakiego leciała muzyka. Przedstawił się, dolał do wiadra z wodą olejek eteryczny, i od tego momentu zaczęła się jazda bez trzymanki.
Podczas normalnego chodzenia na saunę, jakie do tej pory uprawiałem — to jak robiło się za „zimno”, to się dolewało jedną łyżkę wody. A tu nie. Tu na start poszły dwie. I to dość często dolewaliśmy. Na 11-minutowy seans poszło prawie całe wiadro wody. Do tej pory zużywaliśmy maks pół wiadra.
Kolejna rzecz — na saunie siedzimy sobie w ciszy. Od czasu do czasu prowadzimy jakieś rozmowy — ale raczej spokojny i przyciszony głosem. Tu była muzyka. Ciężko mi ocenić czy było to dla mnie na plus, czy na minus — pierwszy raz się z tym spotkałem.
I ostatnia rzecz. Sauna master — używał tego ręcznika do wachlowania. Ale nie na siebie, ale na nas — na uczestników seansu. Machał, kręcił, wachlował. Robił wicher.
Do tej pory nie miałem problemu, aby po treningu zrobić sobie dwie sesje np. po 15 min każda na saunie. Tym razem pierwszy seans miał 12 minut, drugi około 11. I po nich byłem bardziej zmęczony niż po takim swoim chodzeniu na saunę.
Wrażenia i odczucia z samego seansu na saunie — dużo bardziej intensywne. Dużo bardziej ta sesja na saunie „weszła” w mój organizm.
Czy to powtórzę? Pewnie tak, jeśli się nadarzy okazja.