Samotny, ale nie sam.

Samotny, ale nie sam.

Samotny może być żeglarz. Samotny może być wspinacz. Samotna może być oaza na pustyni. I w tym wszystkim ja też jestem samotny. Są rzeczy kiedy widzę i czuję, że jestem w tym samotny. Ale nie sam.

Kolejny raz znowu wróciłem z siłowni późnym wieczorem. Zmęczony, rozgrzany od sauny, ale… dumny. Bo mimo 47 lat na karku, mimo pracy, obowiązków, mimo tego całego życiowego bałaganu — ja dalej walczę. Każdego dnia podnoszę więcej niż wczoraj, przebiegam dalej niż tydzień temu. Chłopaki na siłowni przybijają piątki, mówią, że widać powoli zmianę. Nawet obcy ludzie czasem zatrzymają się, żeby powiedzieć „szacun”. W niemy sposób — spojrzą. I to jest miłe. Naprawdę miłe.

A potem wracam do domu.

Otwieram drzwi i wszystko jakby znika. Ten cały mój wysiłek, te dni konsekwencji, to czasem wstawanie o 5 rano, żeby zdążyć na trening przed pracą… jakby nie miało znaczenia. Moja żona tylko rzuca okiem znad telefonu i pyta, czy kupiłem picie, czipsy czy słodycze. Mówię, że poprawiłem dzisiaj kolejny wynik w cardio. Że coraz lepiej mi to idzie. A ona tylko kiwa głową, jakby mówił do niej prezenter pogody o nadchodzącym froncie atmosferycznym.

Czasem mam wrażenie, że nawet jakbym zdobył medal, nawet jakbym przebiegł maraton, nawet jakbym wycisnął na klatę pół własnego samochodu… to i tak w jej oczach nic by to nie zmieniło. Jakbym robił to wszystko w jakiejś przezroczystej bańce, niewidzialny.

Najgorsze jest to, że nie robię tego dla innych. Nie robię tego nawet dla niej. Robię to dla siebie — żeby czuć, że choć trochę mam kontrolę nad swoim życiem, nad swoim ciałem, nad czasem, który tak bezlitośnie ucieka. Ale nie będę kłamał… czasem człowiek po prostu chciałby usłyszeć: „Widzę, jak ciężko pracujesz. Jestem z ciebie dumna”.

I kiedy tego nie ma, to człowiekowi robi się jakoś… pusto. Jakby coś we mnie pękało. Jakby mimo całej tej siły fizycznej, w środku było miejsce, którego nie da się wypełnić żadnym ciężarem.

Może to głupie. Może facet po czterdziestce nie powinien tak myśleć. Ale prawda jest taka, że czasem najmocniejszy człowiek łamie się tam, gdzie nikt nie patrzy.

A potem znowu pójdę na siłownię. Znowu zrobię swoje. Bo tam przynajmniej czuję, że coś znaczę. Że wysiłek ma sens. Że ten wylany pot jest po coś. Po lepsze jutro.

A w domu… cóż. W domu chyba muszę nauczyć się nie oczekiwać niczego. Bo chyba najbardziej boli nie to, że mnie nie docenia — tylko to, że ja tak bardzo chciałbym, żeby było inaczej.

I druga strona medalu — nie tylko siłownia. Ale dom. Prosta, prozaiczna rzecz.

Dzisiaj wróciłem z pracy tak samo zmęczony jak każdego dnia, może nawet bardziej. Wszedłem do domu w nadziei, że chociaż trochę będzie lżej… ale od razu wiedziałem, że czeka mnie kolejny wieczór, w którym wszystko znowu spadnie na mnie.

Wchodzę do kuchni — w zlewie piętrzą się naczynia. W pokoju porozrzucane rzeczy, suszarka pełna ubrań. Pranie leży tam, gdzie je zostawiłem wczoraj, a może i przedwczoraj, sam już tracę rachubę. Jednym słowem: codzienność. Taka, która nigdy nie daje mi odpocząć.

Moja żona siedzi na kanapie, wpatrzona w telefon. Mówię, że jestem zmęczony, że miałem ciężki dzień, z nadzieją, że może dziś coś pomoże zrobić w domu. Jedyne co słyszę to „Cześć” i wraca do przewijania ekranu. A ja stoję tam jak idiota, z plecakiem w ręce, czując jak cała frustracja, znowu rośnie mi w gardle.

Bo ja też jestem zmęczony. Też mam chwile, kiedy nie mam siły. Ale mimo tego sprzątam, gotuję, piorę, ogarniam koty, latam po zakupy, załatwiam sprawy — bo ktoś to musi zrobić. I coraz częściej mam wrażenie, że „ktoś” to zawsze ja.

Najgorsze jest to, że moja praca jest niewidzialna. Nikt nie zauważa, że dom jakoś funkcjonuje dzięki temu, że poświęcam swój czas, którego i tak mam za mało. Ale kiedy coś nie jest zrobione — wtedy dopiero jest widoczne, wtedy nagle jest problem.

Nie oczekuję cudów. Nie chcę wielkich dowodów wdzięczności. Chciałbym po prostu, żebyśmy to udźwigali razem. Żeby ktoś czasem powiedział: „Odpocznij, zrobię to”. Żeby ktoś dostrzegł, że też jestem tylko człowiekiem, a nie maszyną od obowiązków.

Coraz częściej czuję się jak samotny pracownik we własnym domu. Jak ktoś, kto robi wszystko, a i tak wygląda, jakby robił za mało. I to jest taki rodzaj smutku, który ciężko opisać — bo to nie jest jeden wielki cios. To są małe ukłucia każdego dnia, które powoli człowieka wykańczają.

Chciałbym po prostu wracać do miejsca, które daje ulgę, a nie do miejsca, które mnie dobija. Ale chyba proszę o więcej, niż powinienem.

Każdy z nas ma prawo mieć cięższy dzień. I nie jest to dla mnie żadna nowość. Sam miewam dni kiedy mam wrażenie, ze nic nie zrobiłem. A czasem czuje się, jak bym pole orał przez 8 godzin.

W tym wszystkim jestem samotny. Ale nie sam.
Są moi znajomi oraz przyjaciele. Oni widzą, co robię. Dopingują mnie. Pomagają. Jak mam chwile słabości — pytają, jak mają pomoc. Czasem się nie da pomoc. Ale wtedy są. Po prostu. I to jest dla mnie ważne. Że wiem, że tam za siedmioma górami, siedmioma lasami jest ktoś z moich przyjaciół.
To ci ludzie, jakim jestem wdzięczny, że mimo swoich obowiązków, rodzin — są w stanie poświęcić chwilę na napisanie wiadomości, na pytanie — jak trening, na dobre pytanie — jak Twoje wyniki.
Jestem im wdzięczny za wszystko.
Za każdy gest — nawet ten najdrobniejszy.
To dla mnie ważne mieć kogoś takiego.
I dziękuję im za to.