Lubię zimę za to, że potrafi przemienić świat w galerię żywych obrazów. Każdy jej element — światło, mróz, śnieg — coś dopisuje, coś podkreśla, sprawia, że zwykłe miejsca stają się niezwykłe. Z wiekiem coraz bardziej doceniam te małe, spokojne momenty, kiedy zima mówi do nas swoim własnym językiem.
Uwielbiam zimowe malowanie światłem. Gdy dzień skraca się tak wcześnie, światło staje się czymś bardziej świadomym, bardziej zauważalnym. Zwykła uliczna latarnia potrafi rzucić na śnieg tak miękką poświatę, że cała ulica wygląda jak scena z filmu. Nawet światło z okien sąsiadów układa się na białej powierzchni jak akwarelowe refleksy — ciepłe, rozproszone, kojące. Człowiek wtedy zatrzymuje się na chwilę i myśli: światło też potrafi być czułe.
Jednak zima nie kończy swojej twórczości na świetle. Jest jeszcze malowanie mrozem, delikatne i niepowtarzalne. Każdego ranka na szybie powstają lodowe pióra, liście, kwiaty — perfekcyjne, misterne, jakby ktoś tworzył je nocą z ogromną cierpliwością. Żaden człowiek nie byłby w stanie powtórzyć tych wzorów. To takie małe dzieła sztuki, które istnieją tylko na chwilę, dopóki pierwszy promień słońca ich nie rozpuści.
Lubię też sposób, w jaki zima otula świat swoją przysłowiową kołdrą. Kiedy śnieg przykryje wszystko równym, miękkim puchem, nagle znikają ostre linie, brudne chodniki, nagromadzone sprawy i nieporządki. Krajobraz staje się prostszy, czystszy, spokojniejszy. Człowiek patrzy przez okno i czuje, że świat dostał drugą szansę na oddech — choćby na jeden dzień.
I jest oczywiście sam padający śnieg. Płatki wirujące w powietrzu mają w sobie coś hipnotyzującego. Czasem spadają gęsto, tworząc prawie ścianę bieli, a czasem powoli, leniwie, jakby każdy płatek zastanawiał się, gdzie dokładnie ma wylądować. Patrzenie na to działa jak naturalna medytacja — wycisza, uspokaja, zwalnia rytm myśli.
Uwielbiam jazdę samochodem, jak pada śnieg. To jak on wiruje w światłach samochodu.
Zima ma również swój własny dźwięk, którego nie znajdziemy o żadnej innej porze roku: chrzęst śniegu pod butami. Ten krótki, suchy trzask, który słychać przy każdym kroku na świeżym puchu, to dźwięk czystości, świeżości. Wprowadza człowieka w inny sposób chodzenia — jakoś ostrożniej, wolniej, bardziej świadomie.
A na koniec — lubię zimę za malowanie świata wodą i mrozem, za cienkie tafle lodu na kałużach, za zamarznięte nitki strumieni, za szron na gałęziach, który potrafi zmienić zwykłe drzewo w srebrzystą rzeźbę. To wszystko są małe cuda, które mijamy każdego dnia, często ich nie zauważając. A przecież to właśnie one pokazują, jak twórcza potrafi być natura.
Zima może być trudna, zimna i wymagająca, ale jest też porą roku, która potrafi zachwycić w sposób bardzo prosty — światłem, ciszą, śniegiem i lodem. I może właśnie dlatego z wiekiem coraz bardziej ją lubię: bo uczy, że piękno nie zawsze krzyczy. Czasem po prostu cicho pada z nieba.
Zachwyca, mając tak naprawdę jeden kolor — biały.
I co najgorsze.
Lubie ja mimo tego, że na drodze jest wtedy ciężko się poruszać.
A co mnie martwi?
Że takich zim już nie ma ….