Co odstawiłem – #12 – cukier

Co odstawiłem – #12 – cukier

Cukier. Druga biała śmierć. Pierwsza była sól a o niej już było.


O napojach słodkich — było już.
O energetykach — było już.

Został cukier.

Nie ukrywam, że lubiłem słodkie. Czy to było picie, czy to było jedzenie, czy to były słodycze.

Mistrzynią słodkich wypieków w domu była babcia. Potrafiła robić przepyszne torty, ciasta, szarlotki. Te ostatnie to potrafiliśmy z bratem jeść kiedy jeszcze były ciepłe. Po pewnym czasie babcia, widząc, jak nam smakuje — robiła już nie jedną blachę a dwie. Tą jedną to wciągaliśmy od samego zapachu, jaki się rozchodził po mieszkaniu.

Torty były robione na szczególne okazje — urodziny, święta, chrzest czy komunie. I te zawsze były robione „na bogato”. Ciasto zawsze było nasączone. Sam tort miał dwie, trzy a czasem i cztery warstwy — przekładane kremem czy dżemem własnej roboty. I wykończenie. Zawsze to był krem. Potem owoce. I całość z wierzchu była w galaretce. Wystarczył jeden taki kawałek i więcej już się nie chciało.

Do tego dochodziły wszelakiej maści babki piaskowe i inne wynalazki. Z nich najbardziej lubiłem makowca.

Jeśli babcia robiła ciasto, to zawsze się gdzieś kręciłem blisko kuchni. Czemu? Bo zawsze dostałem coś do sprzątnięcia — a to wiązało się z testowaniem smaku kremu, bitej śmietany czy innych dobroci, jakie babcia używała do robienia ciast. A testowanie smaku odbywało się z tak zwanej pałki czy mieszadeł robota kuchennego — czy po prostu z miski.

I stąd została mi słabość do słodkiego — nawet jak się wyprowadziłem z domu.

Mieszkając w Warszawie, zdarzało nam się wycieczki na wiewiórki.
Schemat wyglądał tak, że jechaliśmy do Centrum, szliśmy do pączkarni na Chmielnej (ostatnio jak byliśmy w tym miejscu, są nadal pączki — ale już to nie ci sami ludzie to prowadzą). Tam kupowaliśmy pudełko takich pączków (tylko tych smaków co były akurat na ladzie — czasem jeszcze ciepłych). W pudełku było jakieś 10/12 sztuk. Tak zaopatrzeni szliśmy w kierunku Nowego Światu do Starbucks po kawę. Obowiązkowo — słodką. I z całym takim majdanem wsiadaliśmy w autobus i jechaliśmy do Łazienek Królewskich — wkurzając pasażerów zapachem kawy i pączków. Tam siadaliśmy sobie gdzieś na ławce i zjadaliśmy wszystko, popijając kawą. A potem szliśmy szukać wiewiórek.

W domu to już samemu za ciasta się nie zabierałem — nie miałem do tego serca — do dziś nie potrafię ich piec. Zamiast nich — robiliśmy sami już w domu naleśniki czy gofry. I te zawsze były na słodko. Naleśniki to z dżemem czy konfiturami albo powidłami. Potem do tego doszła jeszcze bita śmietana. Gofry zaś zawsze były obowiązkowo z dżemem. I cukrem pudrem. Później też z bitą śmietaną.

Picie gorzkiej kawy czy herbaty? To nie dla mnie. Zawsze musiały być słodkie. Choć wiem, że część moich znajomych wieszała na mnie psy, że słodzę kawę. Ale inaczej nie potrafiłem jej pić.

A co ze słodyczami?
Ptasie mleczko — cala tacka na raz. Fakt, że byłem po czymś takim mega zasłodzony — ale nie był to problem. Czekolada — także znika od razu. Opakowanie delicji szampańskich — zwłaszcza o moim ulubionym wiśniowym smaku — na raz. Batoniki, M&M’s czy inne takie rzeczy — raczej nie zostawały na później. Szło od razu całe opakowanie na raz.

Podczas redukcji w 2013 roku w kuchni na lodówce stał sobie słoik z Nutellą.
Jeśli pierwszego dnia chciało mi się słodkiego — nie ruszałem tego.
Jeśli drugiego dnia chciało mi się słodkiego — nie ruszałem tego.
Jeśli trzeciego dnia nadal mi się chciało — jadłem małą płaską łyżeczkę.
Ale jeśli trzeciego dnia nie chciało mi się — to znaczy, że gdzieś w międzyczasie uzupełniłem ten cukier.


Dziś praktycznie nie używam go. Kawa czy herbata jeśli już — to bez cukru.
Cola tylko w postaci wersji zero cukru. Tak ona mi jeszcze została.
Jeśli zaś chodzi o słodycze — nie mam z nimi problemu. Nie ciągnie mnie do nich. Sporadycznie zjem — ale jeśli mam już jeść to szukam gorzkiej czekolady.

https://freepik.com