„Cheat meal”, czyli „oszukany posiłek”, to jednorazowe odstępstwo od diety, polegające na zjedzeniu wysokokalorycznego, często niezdrowego posiłku, którego normalnie nie powinno się jeść na diecie. Głównym celem cheat meal jest poprawa samopoczucia poprzez zaspokojenie głodu na „zakazane” jedzenie, a nie koniecznie utrata wagi.
Nie chodzi mi o to, że to jest złe.
Bo nie jest.
W moim przypadku jak zaczynałem swoją redukcję kilkanaście lat temu — przez pierwsze trzy miesiące ruszyłem żadnego pieczywa. Ani białego, ani ciemnego. Odstawiłem wszelkiego rodzaju słodycze, słone przekąski, batoniki, ciastka, cukier i wiele innych rzeczy na stos pod nazwą — może do tego kiedyś zajrzę.
Czas biegł. Minęły trzy miesiące, potem cztery. Gdzieś dopiero w wakacje skusiłem się na jakieś małe lody. Czy się z tego cieszyłem? Pewnie — jak małe dziecko co dostało nową zabawkę.
Później, kiedy już więcej ćwiczyłem siłowo, zdarzało mi się raz na tydzień (z reguły była to sobota) zjeść coś, odstępowało od mojej diety. Z reguły było to jakiś kawałek ciasta, albo mały burger, mała pizza. Było to coś w rodzaju wyjątkowego momentu. Coś w rodzaju — powiedzmy nagrody.
Ważna rzecz, jaką chce zaznaczyć — to było coś okazjonalnego. A nie, że dzień w dzień mam trening czy inną aktywność fizyczną — to mogę sobie pozwolić na codziennego cheat meal’a. To tak nie działa.
I co ciekawe — nie trzeba chodzić na spacery, biegać czy ćwiczyć na siłowni, aby waga zaczęła spadać. Tym miejscem jest kuchnia.
Mimo wszystko do dziś spotykam osoby, dla których tydzień — to permanentny cheat meal.
Wczoraj pizza. Dziś burger z frytkami. Jutro będzie makaron z sosem serowym. I tak cały czas.
Tylko za tym nie idzie aktywność. Żadna.
Można się oszukiwać, ale to do niczego dobrego nie prowadzi. Nie będzie lepiej. Będzie już tylko coraz gorzej. A wyjść z tego dołka będzie niezmiernie ciężko.
